Odnośniki
- Index
- Brian Stableford Hooded Swan 6 Swan Song
- Brian Lumley Necroscope 05 Deadspawn
- Brian Lumley Necroscope 03 The Source
- Brian Keene The Conqueror Worms
- Stableford, Brian Man in a Cage
- Mossflower Redwall 2 Brian Jacques
- Msza za miasto Arras Andrzej Szczypiorski
- Moorcock Michael ...i ujrzeli czśÂ‚owieka
- Deaver Jeffery Lekcja jej śÂ›mierci
- 087. Metcalfe Josie To co najwaśźniejsze
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- ginamrozek.keep.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Musimy jakoś zlezć - powiedział po krótkim namyśle Gren, widząc, że szczudłak nie zdradza
żadnych oznak ruchu.
- Zobaczę, jak ty będziesz schodził. Nogi zesztywniały mi jak kołki z zimna i zbyt długiego siedzenia
w kucki.
Rzuciwszy jej wyzywające spojrzenie, Gren wstał i przeciągnął się. Zbadał sytuację. Bez liny nie
było mowy o spuszczeniu się na dół. Gładkie, obłe powłoki bębnów nasiennych wykluczały możliwość
zjechania na ziemię po nogach szczudłaka. Gren usiadł ponownie, zapadając w ciemność.
- Smardz radzi nam odczekać - powiedział.
Objął ramieniem Yattmur, zawstydzony własną bezradnością. Czekali. Zjedli jeszcze po kęsie ze
swych zapasów, które zaczęły porastać pleśnią. Z konieczności zapadli w sen, a po przebudzeniu
zastali scenerię prawie nie zmienioną, tyle że przybyło jeszcze kilka szczudłaków, stojących teraz w
ciszy niżej na zboczach, i gęstych chmur, które ciągnęły po niebie.
Ludzie leżeli bezradnie, podczas gdy natura wokół nich była cały czas w ruchu. Oni stanowili jak
gdyby jej zupełnie bezużyteczny trybik. Wielkie, czarne, napuszone chmury wytaczały się spoza
szczytów góry, w przełęczach obracając się w kwaśne mleko wszędzie tam, gdzie rozjarzyło je słońce.
Wreszcie zakryły i słońce. Pochłonęły całe zbocze. Zaczął sypać śnieg - niemrawe, wilgotne płatki jak
chore pocałunki. Pięcioro ludzi stłoczyło się razem, wystawiając plecy na zawieję. Szczudłak
zadygotał pod nimi. Wkrótce jego drżenie przeszło w miarowe kołysanie. Nogi szczudłaka zagłębiły się
nieco w rozmokły grunt i zaczęły się powoli paczyć od wilgoci. Szczudłak robił się coraz bardziej
krzywonogi. Pozostałe sztuki na zamglonym stoku szły w jego ślady nieco wolniej, bo bez obciążenia
na grzbiecie.
Teraz nogi szczudłaka dygotały coraz bardziej, a całe ciało osuwało się coraz niżej. Zdarte od
niezliczonych kilometrów wędrówki i nadwerężone od wilgoci złącza nie wytrzymały i puściły. Sześć
nóg szczudłaka odpadło na boki, a on sam runął na podmokły grunt. Sześć bębnów nasiennych
roztrzaskało się od uderzenia, rozsypując na wszystkie strony ząbkowane nasiona.
Owo skotłowane rumowisko pośrodku śnieżycy stanowiło jednocześnie koniec i początek drogi
krzewu szczudłaka. Zagrożony jak wszystkie rośliny strasznym problemem przepełnienia
cieplarnianego świata, rozwiązał go, wkraczając w te zimne regiony poza zasięgiem lasu. Na tym i
kilku podobnych zboczach w strefie zmierzchu szczudłaki odbywały jedną z faz swego nie kończącego
się cyklu rozwojowego. Rozrzucone nasiona miały tu sporo miejsca i nieco ciepła; wiele z nich
wykiełkuje teraz i wyrośnie na krzepkie, maleńkie pełzołapy; niektóre z tych pełzołapów pokonają
tysiące przeszkód i ostatecznie przedrą się do regionów prawdziwego ciepła i światła, aby tam
zapuścić korzenie, rozkwitnąć i podtrzymać odwieczny roślinny sposób życia.
Ludzie zostali rozrzuceni dokoła w błoto wraz z bębnami. Podnieśli się, obolali, trzeszczało im w
skostniałych stawach. Znieg kłębił się i wirował wokół nich tak gęsty, że ledwo dostrzegali swoje
sylwetki, zamienione w złudne kolumny bieli. Yattmur chciała jak najprędzej zebrać razem brzunio -
brzucho - ludzi, zanim się pogubią. Dojrzawszy majaczącą w przyćmionym świetle postać, podbiegła i
schwyciła ją za ramię. Z warknięciem obróciła się do niej jakaś twarz; żółte zęby i płonące ślepia
zamigotały jej przed oczami. Skuliła się w obawie przed atakiem, ale stworzenie dało susa i zniknęło.
A więc pierwszy znak, że nie są sami na tej górze.
- Yattmur! - zawołał Gren. - Tutaj są brzunio - brzuchy! Gdzie jesteś?!
Przybiegła do niego jak na skrzydłach, ze strachu zapomniawszy o odrętwieniu.
- Tutaj jest coś jeszcze. Jakieś białe stworzenie, dzikie, z zębami i wielkimi uszami.
Rozglądali się z Grenem dokoła, podczas gdy trójka brzunio - brzuchów przyzywała duchy śmierci i
ciemności.
- Nic nie widać w tym okropnym zamęcie - powiedział Gren, strzepując śnieg z twarzy.
Stali zbici w ciasną gromadkę - Gren i Yattmur trzymali noże w pogotowiu. Znieg zelżał raptownie,
przeszedł w deszcz i ustał. Gdy ulewa zamierała, dostrzegli sznur kilkunastu białych postaci
przechodzących granią na mroczną stronę góry. Ciągnęły za sobą obładowane workami sanie; z
jednego worka sypały się nasiona szczudłaka, znacząc ich drogę. Promień słońca przeszył
melancholijne stoki góry. Białe stworzenia przyspieszyły i przepadły za przełęczą, jakby się go
obawiały.
Gren i Yattmur popatrzyli na siebie.
- Czy to były istoty ludzkie? - spytał Gren.
Wzruszyła ramionami. Nie wiedziała. Nie miała pojęcia, co znaczy "istota ludzka". Brzunio - brzuchy,
leżące teraz w błocie i pojękujące - czy to są też istoty ludzkie? A Gren, tak ostatnio nieprzenikniony -
wyglądało, że smardz posiadł go bez reszty - czy można powiedzieć, że jest jeszcze istotą ludzką?
Tyle zagadek, niektórych nawet nie potrafiła wyrazić słowami, a co dopiero mówić o rozwiązaniu...
Ale słońce znów ją ogrzewało. Niebo było obrzeżone mieszaniną grafitu i pozłoty. Na stoku powyżej
widniały jaskinie. Mogli do nich pójść i rozniecić ogień. Jest szansa, że przeżyją i że znów będą
zasypiać w cieple...
Odgarnąwszy włosy z twarzy, Yattmur ruszyła wolno w górę. Choć ociężała i strapiona, wiedziała
jedno: że pozostali pójdą za nią.
22.
Znośne było życie na wielkim stoku, czasami nawet bardziej niż tylko znośne, człowiekowi bowiem
niewiele potrzeba do szczęścia. W ogromnym i strasznym pejzażu ludzie przestali się w ogóle liczyć.
Sielanka Ziemi i dramaty pogody rozwijały się, nie biorąc ich pod uwagę. Pomiędzy stokiem a chmurą,
wśród błota i śniegu pędzili swój skromny żywot. Jakkolwiek dzień i noc nie znaczyły już upływu
czasu, to inne wydarzenia odmierzały jego przemijanie. Wzmagały się burze i spadała temperatura,
czasami lał deszcz lodowaty albo gorący jak ukrop, aż musieli chronić się z krzykiem w swoich
jaskiniach. Gren posępniał, w miarę jak smardz zyskiwał coraz większy wpływ na jego wolę. Grzyb
pogrążał się w medytacjach, świadom tego, jak to własny spryt zawiódł go w ślepą uliczkę; dręczony
potrzebą rozmnażania odciął Grena od kontaktu ze współtowarzyszami. Jeszcze jedno wydarzenie
potwierdziło nieprzerwany bieg czasu. Wśród burzy Yattmur powiła syna. Stanowił on uzasadnienie jej
istnienia. Nazwała go Laren i była zadowolona.
W odległym zakątku Ziemi Yattmur kołysała swoje dziecko w ramionach i chociaż zasnęło, nuciła mu
jeszcze. Wyższe partie góry pławiły się w promieniach wiecznie zachodzącego słońca, podczas gdy
niższe ginęły w mrokach nocy. Cały ów poszarpany obszar należał do ciemności, z rzadka
rozświetlanej czerwonymi latarniami tam, gdzie góry - kamienna imitacja żywych istot - sięgały do
światła.
Nawet w zakątkach najgęstszej ciemności nie było absolutnej czerni. Jak nie było absolutnej śmierci
- chemikalia , życia przeistaczały się, by zrodzić dalsze życie - tak ciemność należało traktować jako
po prostu niższy stopień jasności, domenę stworzeń wypartych z jaśniejszych i gęściej zamieszkanych
rejonów. Do takich wygnańców należały pióroskóry - właśnie para młodych polatywała nad głową
matki, uprawiając akrobację - to pikowały w dół ze złożonymi skrzydłami, to rozpostarłszy je,
szybowały w górę z prądem cieplejszego powietrza.
Dziecko otworzyło oczy i matka wskazała mu latające stworzenia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]