Odnośniki
- Index
- Chmury i łzy James Ngugi (Ngugi wa Thiong'o)
- James White SG 10 The Final Diagnosis
- James Doohan Flight Engineer Volume 1 The Rising
- James Axler Deathlands 016 Moon Fate
- James Axler Deathlands 009 Red Equinox
- James Axler Outlander 02 Destiny Run
- James Axler Deathlands 048 Dark Reckoning
- James_Arlene_Samotny_ojciec_DzieciSzczescia6
- James Fenimore Cooper Ned Myers
- Blaylock James P. Maszyna lorda Kelvina
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- russ.opx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sygnału - owego skowytu z głębi piersi, którym wzywał ją tak często w dniach samotnej
włóczęgi.
Lecz Kazan, wódz gromady, przeżywał okres przeobrażeń. Gdyby szło o wilcze stado,
Szara Wilczyca bez trudu zdołałaby go odeń odciągnąć. Ale tu wszedł między zwierzęta
najbliższe mu krwią i duchem. On był psem i one były psami. Wygasły płomień rozgorzał
na nowo. We współżyciu z Szarą Wilczycą gryzła go zawsze samotność. Przyroda wpoiła
weń pragnienie gromadnej przyjazni i obecności nie pojedynczego druha, lecz całej ich
czeredy. Z urodzenia był także niewolnikiem ludzi. Znienawidził ich z czasem, lecz należał
nadal do psiego społeczeństwa. Co prawda u boku Szarej Wilczycy doznał wielu radości i
więcej szczęścia niż w towarzystwie człowieka oraz własnych braci, lecz troski życia, które
ongiś wiódł, poszły w niepamięć, natomiast zew krwi przemówił silnym głosem.
Z każdym dniem stawało się coraz słoneczniej i cieplej, aż w południe śnieg począł
tajać. Od walki z olbrzymim husky upłynęły dwa tygodnie. Gromada stopniowo dążyła na
wschód, aż odbiegła o pięćdziesiąt mil od wykrotu na torfowiskach. Szara Wilczyca
bardziej niż kiedykolwiek tęskniła do opuszczonego gniazda. Zapowiedz wiosny niosła jej
po raz wtóry w życiu zapowiedz macierzyństwa.
Lecz usiłowania odciągnięcia Kazana od gromady były całkiem bezowocne; nie
zważając na jej protesty Kazan z każdym dniem wiódł swoją bandę coraz dalej na
południo-wschód.
Instynkt skłaniał cztery psy pociągowe do wędrówki w tamtą stronę. Zbyt krótko
żyły wolnym życiem kniei, by zapomnieć o człowieku, a w tym kierunku właśnie byli ludzie.
Niezbyt daleko już stała faktoria Kompanii Zatoki Hudsona, gdzie w towarzystwie swych
panów składali ongiś daninę futer. Kazan nie podejrzewał tego jeszcze. Lecz pewnego dnia
zaszło coś, co wyjaskrawiło zbladłe wspomnienia i zbudziło nową podnietę, tworząc tym
samym głębszą przepaść między nim a Szarą Wilczycą.
Zwierzęta znajdowały się właśnie u szczytu urwiska, gdy coś wstrzymało ich
wędrówkę. Był to głos ludzki wykrzykujący donośnie to jedno słowo, które w ciągu tylu lat
rozpłomieniało krew w żyłach Kazana: m hoosz, m hoosz, m hoosz! Stanęły więc i spojrzały
w dół. Po równinie gnał zaprząg sześciu psów, a za saniami pędził człowiek wołając raz po
raz:
- M hoosz, m hoosz, m hoosz!
Cztery husky i Kazan drżeli nerwowo, tkwiąc wciąż na jednym miejscu. Szara
Wilczyca warowała za nimi dygocąc. Dopiero gdy człowiek i zaprząg znikli w oddaleniu,
psy zbiegły w dół i dopadłszy do szlaku obwąchiwały go skomląc niespokojnie. Potem
ruszyły śladem płóz, kłusując ochoczo dobrą milę. Szara Wilczyca ociągała się wyraznie,
biegnąc o dwadzieścia jardów w prawo; świeża woń ludzka przykro drażniła jej nozdrza.
Jedynie miłość do Kazana i wiara weń trzymały ją na uwięzi.
Dobiegłszy na skraj mokradła Kazan zwolnił pędu i porzucił szlak. Nad tęsknotą do
ludzi zagórowała znów nieufna podejrzliwość, dziedzictwo krwi wilczej. Gdy skręcił w las,
Szara Wilczyca wydała radosny skowyt i przysunęła się doń tak blisko, że ponownie, jak
kiedyś, kłusowali ramię przy ramieniu.
Wkrótce nadeszły roztopy wróżąc panowanie wiosny, a tym samym opuszczenie
kniei przez ludzi. Kazan i jego kompania wyczuli niebawem atmosferÄ™ powszechnej
wędrówki. Znajdowali się obecnie w odległości trzydziestu mil od faktorii. Zewsząd dążyli
traperzy wioząc futra zdobyte u schyłku zimy. Wszystkie szlaki ze wschodu i zachodu, z
północy i południa wiodły do domu agenta. Psy wpadły niby w oka wielkiej sieci. Nie minął
tydzień, by nie przecięto ludzkich tropów, czasem nawet dwu lub trzech.
Szarą Wilczycę dręczyła teraz nieustanna trwoga. Pomimo swego kalectwa czuła, że
osacza ich groza ludzkiej obecności. Natomiast Kazan wyzbywał się z każdym dniem
lękliwej rozwagi dzikiego zwierza. W ciągu ubiegłego tygodnia trzykrotnie słyszał ludzkie
głosy, a raz doszedł go śmiech mężczyzny i radosne ujadanie sfory otrzymującej dzienną
strawę. W powietrzu łowił ostry dym ognisk obozowych. Kiedyś nocą doleciała go chóralna
pieśń.
Urzekający czar człowieka z wolna, lecz pewnie wlókł go w stronę faktorii. Dziś milę,
jutro dwie. A Szara Wilczyca, walcząc do ostatka mimo pewnej przegranej, czuła już
bliskość chwili, gdy Kazan ją odbiegnie i gdy pozostanie samotna.
W faktorii panował radosny ruch. Była to pora obliczania zysków i wesołej
niefrasobliwości. Zdobyte zimą futra wysyłano na rynek światowy. Tegoroczne
zgromadzenie traperów miało ponadto na widoku inny cel. Ospa przetrzebiła leśnych
mieszkańców i dopiero przy powszechnym zjezdzie dało się naocznie stwierdzić, kto umarł,
a kto jeszcze żyje.
Indianie Czipewajowie i Metysi z południa zaczęli przybywać pierwsi, wiodąc
zaprzęgi kundli i pokurczów pochwytane byle jak wzdłuż granicy cywilizacji. Tuż za nimi
nadeszli łowcy z zachodnich barren; obładowani futrami białych lisów i skórami karibu,
zaopatrzeni w sfory wielkołapych i długonogich mackenzie mocnych niby konie, a
kwilących jak bite szczenięta, ilekroć grozne wilczury dobierały im się do kudłów. Znad
Zatoki Hudsona ciągnęły straszliwe psy labradorskie, które jedynie śmierć umiała
poskromić. Były bure i płowe drobne szpice eskimoskie, równie szybkie w cięciu kłami jak
ich panowie w razach biczem. Walecznie stawiały czoło znacznie większym, ciemniej
zabarwionym malemutom z Athabaski. Człapały zgraje dzikich husky, wrogo usposobione
względem wszystkiego i wszystkich, warczące, łyskające białymi kłami, mające po
przodkach wilkach głęboko zakorzenione w piersi umiłowanie świeżej krwi i mordu.
Walki trwały bez przerwy. Wzięły początek zaraz w pierwszym dniu zjazdu. Grozne
paszcze od świtu do zmroku szczękały po całym obozie, a nocą wokół obozowych ognisk.
Zwady między poszczególnymi psami i między psami a ludzmi wybuchały z lada powodu
oraz bez powodu nawet.
Znieg był poradłony tysiącem łap i zbrukany posoką, a woń krwi jeszcze bardziej
drażniła oszalałe bestie.
Co dnia i co nocy zdarzało się pół tuzina burd z wynikiem śmiertelnym. Ginęły
przeważnie kondysy przybyłe z południa, mieszańce mastyfów, dogów lub owczarków, i
fatalnie ciężkie w ruchach psy mackenzie.
Wokół faktorii płonęły wieńcem obozowe ogniska gromadząc żony i dzieci
myśliwych. Gdy odwilż zjadła sanną drogę, agent Williams stwierdził, że braknie wielu
traperów, toteż wyczekawszy nieco, wydrapał z ksiąg sumy ich rachunków pewien, że już
się nigdy nie upomną o swą należność ani nie spłacą zaciągniętych długów. Nadeszła
wreszcie noc karnawałowa. Od tygodni i miesięcy cały lud leśny marzył o tym święcie. Pod
stropami chat, w kurnych szałasach, a nawet w śnieżnych schronach Eskimosów
oczekiwanie zabawy poiło dusze radością i wytrwaniem. Był to wielki cyrk - dzika noc
uciechy dwa razy do roku darowywana traperom przez KompaniÄ™.
Tym razem, by zagłuszyć wspomnienia zarazy i śmierci, agent rozwinął gorączkową
działalność. Jego ludzie ustrzelili cztery tłuste karibu. Na polanach zwalono wielkie stosy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]