Odnośniki
- Index
- Linux_Programowanie_w_powloce_Praktyczny_przewodnik_Wydanie_III_lippp3
- Clive Barker Ksiega Krwi III
- 00000054 Gomulicki Wspomnienia niebieskiego mundurka
- Deveraux Jude cykl Montgomery 10 Aktorzy (Miasteczko Eternity)
- Monarsze sekrety Jankowski
- zwroty na mature ustna
- a157
- Malewska H., Muszynski H. Klamstwo dzieci
- Foster, Alan Dean Spellsinger 5 The Paths of the Perambulator
- In Alien Hands William Shatner
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- numervin.keep.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przed nią, jakby z milczenia jej chciał korzystać, mówić zaczął:
- Bardzo dobrze rozumiem, o co kochanej mamie najwięcej idzie. I jakże nie rozumieć? Soki ziemi,
chleb cierpienia, Chrystusowe szaty, lud... słowem... jak mówi stryj Benedykt, to... tamto!... Nigdy o
tym mówić nie chciałem, ażeby kochanej mamy nie gniewać i nie martwić. Szanuję zresztą wszystkie
uczucia i przekonania, szczególniej tak bezinteresowne, o, tak nadzwyczajnie bezinteresowne! Ale teraz
spostrzegam, że zachodzi konieczność szczerego rozmówienia się o tym przedmiocie. Otóż przykro mi
to bardzo, jen suis désolé, ale ja tych uczuć i przekonaÅ„ nie podzielam. Tylko szaleÅ„cy i kraÅ„cowi
idealiści bronią do ostatka spraw absolutnie przegranych. Ja także jestem idealistą, ale trzezwo na
rzeczy patrzeć umiem i żadnych pod tym względem iluzji sobie nie robię... a nie mając żadnych iluzji,
nie mam też ochoty składać siebie w całopaleniu na ołtarzu - widma. Proszę o przebaczenie, jeżeli
mamy uczucia czy wyobrażenia obrażam, ale rozumiem, doskonale rozumiem, że osoby starsze mogą
zostawać pod wpływem tradycji, osobistych wspomnień etc. My zaś, którzy za cudze iluzje pokutujemy,
swoich już nie mamy. Kiedy bank został do szczętu rozbity, idzie się grać przy innym stole. Tym innym
stołem jest dla nas cywilizacja powszechna, europejska cywilizacja... Ja przynajmniej uważam się za
syna cywilizacji, jej sokami wykarmiony zostałem, z nią przez tyle lat pobytu mego za granicą zżyłem
się, nic więc dziwnego, że bez niej już żyć nie mogę i że tutejsze soki tuczą mi wprawdzie ciało w
sposób... w sposób prawdziwie upokarzający, ale ducha nakarmić nie mogą...
Słuchała, słuchała i może miała takie poczucie, jak gdyby ziemia spod stóp się jej usuwała, bo obie jej
dłonie mocno ściskały krawędz stołu.
- Boże! Boże! - kilka razy z cicha wymówiła, a potem jedną rękę od stołu odrywając i ku oknu ją
wyciągając, z trudem, zdławionym głosem zaczęła:
- Idz na mogiłę ojca, Zygmuncie, idz na mogiłę ojca! Może z niej... może tam...
- Mogiła! - sarknął - znowu mogiła! Już druga dziś osoba wyprawia mię na mogiłę! Ależ ja za mogiły
bardzo dziękuję... przede mną życie, sława...
- Bez sławy, bez grobowca, przez wszystkich zapomniany, w kwiecie wieku i szczęścia ze świata
strącony, twój ojciec... tam...
- Mój ojciec - wybuchnął Zygmunt - niech mi mama przebaczy... ale mój ojciec był szaleńcem...
- Zygmuncie! - zawołała, a głos jej dzwięczał zupełnie inaczej niż zwykle: przerazliwie jakoś i groznie.
Ale i on także miał w sobie trochę popędliwej krwi Korczyńskich, którą wzburzył niezłomny opór matki.
- Szaleńcem! - powtórzył - bardzo szanownym zresztą,.. ale do najwyższego stopnia szkodliwym...
- Boże! Boże! Boże!
- Tak, moja mamo. Niech mama mnie przebaczy, ale ja mam prawo mówić o tym, ja, który nie mogę
zająć przynależnej mi w świecie pozycji, który nieraz w szczęśliwszych krajach czułem przybite do
mego czoła piętno niższości, który o połowę uboższy jestem przez to, że mój ojciec i jemu podobni...
- Wyjdz! wyjdz stąd! - nagle głos z piersi wydobywając zawołała. - Co najprędzej, o! co najprędzej... bo
lękam się własnych ust... o!...
Nie dokończyła, tylko z wysoko podniesioną głową i twarzą, której kredowa bladość w ramie czarnego
czepka odbijała na tle zmierzchu, rozkazującym gestem wskazywała mu drzwi.
- Ależ pójdę! pójdę! z mamą o tych rzeczach rozmawiać nie podobna! Mogiły, złorzeczenia, tragedie! Co
się tu dzieje! Co się tu dzieje! I o co? za co? dlaczego? Gdyby o tym gdzie indziej opowiadać, nikt by
nawet nie zrozumiał i nie uwierzył!
Wyszedł i po cichu drzwi za sobą zamknął.
Są ludzie, którzy płakać umieją tylko nad mogiłami drogich sobie istot, czym zaś jest rozpacz nad
śmiercią uczuć i ideałów doznawana, nie wiedzą. Lecz ta wspaniała kobieta, która z twarzą jak opłatek
białą stała śród zmroku niby w kamienną kolumnę przemieniona, czuła teraz, że na drodze jej życia i
na dnie jej serca wznosi się druga mogiła, rozpaczniejsza jeszcze od pierwszej, bo nic już po sobie nie
pozostawiająca. W tę drugą mogiłę kładły się na wieki i bezpowrotnie ją żegnały najdroższe jej uczucia
i nadzieje; rozkładała się w niej, niby ciało w retorcie śmierci na marną parę przerabiane, wiara jej w
geniusz i w szlachetność syna... Wydało się jej nawet, że czuje zapach trupa i że ten trup znajduje się
w niej samej, zalega dno jej własnej piersi, którą zdjęło śmiertelne zimno. Byłażby to agonia jej
wielkiej miłości dla syna? Czyżby go kochać przestawała? Pierś jej stygła, jakby w niej zagasł jedyny
płomień, który utrzymywał jej życie. Ona rozumiała, co tam gaśnie, i obie dłonie mocno przyciskała do
serca, chcąc może zatrzymać to, co z niego ulatywało. Czuła, że wraz z zanikaniem jej miłości i wiary
niezgłębiona próżnia otwiera się przed nią, kruszą się same podstawy jej bytu, jakiś nóż ostry i
nielitościwy podcina same korzenie jej życia. Z postawy jej, ruchów rąk i drżenia rysów widać było
nieznośną mękę, która bolesne prądy rozsyłała od kończyn do kończyn jej ciała, siłą cierpienia, zda się,
wywlekając z niej duszę. Wtem oczy jej oślepiło jakieś wielkie, jaskrawe światło. Był to ów pas na
niebie, przed chwilą różowy, a teraz krwawo zaczerwieniony, który za drzewami ogrodu i nad nimi
pozostawiło zaszłe już słońce. Szeroki, równy, gdzieniegdzie zbałwaniony, podobnym on był do rzeki
krwi, po której przepływały kiry fioletów i nad którą, niby rozwiewna gloria, ulatywały złotawe pary. To
zjawisko przyrody dla kobiety, która patrzała na nie, przedstawiło jakiś symbol i uderzyło jej w oczy
jakimś przypomnieniem. Z miejsca, na którym stała, widziała tylko wąski, daleki rąbek błękitu, do
promienia ideału, do wiecznej, chociaż dalekiej nadziei podobny, lecz więcej nic, nic prócz tej rzeki krwi
ciemnymi kroplami jak ciężkimi łzami usianej, złotawą parą buchającej. Patrzała, patrzała, aż dłonie
podnosząc do skroni, jak ktoś, kto przed gwałtownym wichrem ostać się nie może, okręciła się na
miejscu i z jękiem na ziemię upadła. Kolana jej i ręce splecione, którymi sobie zasłoniła czoło, z
głuchym stukiem o posadzkę uderzyły. Po pokoju rozlegać się zaczął szept, to gwałtowny, to znów tak
cichy, jak gdyby z konającej piersi wychodził:
- Widziałeś? Ciebie znieważył! Pamięć twoją, grób twój... Ideały nasze, wiarę, pragnienia zdeptał!
Andrzeju! czy ty mię słyszysz? czy ty mi przebaczasz? Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina!
Ale ja tego nie chciałam... Zmierci, o! śmierci!
Ale śmierć nie byłaby okrutną, gdyby przybywała ku tym, którzy już życia nie pragną. Silne jej ciało
zwycięsko opierało się targającej nim rozpacznej burzy. Przed oknem zasłoniętym czerwonością nieba
długo z twarzą przy ziemi leżała, aż gdy podniosła ją i spojrzała w górę, wyraz niemego, osłupiałego
zachwycenia napełnił jej oczy. Po raz drugi doświadczyła wizję której pragnęła i wzywała zawsze.
Widziała Andrzeja. Kształty jego zaledwie rozróżniać mogła, bo owijały je złotawe pary, ale wypukłe
[ Pobierz całość w formacie PDF ]