Odnośniki
- Index
- 03. Debra Webb Najbliśźszy wróg
- Alan Dean Foster Obcy Decydujć…ce Starcie
- CATECISMO Parte 1
- Koontz Dean TIK TAK
- Joel Rosenberg KOTHW 03 The Crimson Sky
- Gusano Graciela BiaśÂ‚a Magia
- Mossflower Redwall 2 Brian Jacques
- Aristoteles Acerca del Alma
- COBIT wytyczne zarzć…dzania
- Lee Katherine Zapisane w gwiazdach
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- staniec.opx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jak to tak panowie można.
Na kopczyku stał mały krzyż z dwóch zbitych gałązek i glina była jeszcze wilgotna po
całym dniu słońca. Jurek przyklęknął prosto w błocie i płakał do złączonych dłoni, Olek na-
wet nie podszedł do grobu i zawrócił; choć nawoływany, biegł niczym głuchy napastnik ku
wsi. Jurek chciał go gonić, lecz jak, więc spróbował skupić się na modlitwie. Kiedy jednak
powtarzał
Ojcze nasz , słyszał drogi Jurku i widział przed oczyma ściśnięte, czarne literki li-
stu Soni. Dudniące kroki przypomniały mu o Olku, szczęk metalu o tym, że ziemia jest pod
spodem twarda i głęboka.
Olek, wciąż milcząc, poda! jeden szpadel Jurkowi, a drugi z rozmachem wbił w kop-
czyk. - Olek, proszę cię, zostaw - powiedział Jurek - zostaw, proszę. Co ty robisz?
- Kop. Kop, Jerzy, będzie szybciej - wyszeptał Olek i znowu się zamachnął.
- Nie mogę. Zwariowałeś. Nie możemy. - Jurek odłożył szpadel.
- Kop, Jerzy. Trzeba.
Jurek odrzucił kilka grudek, i znowu kilka. Do Soni było jeszcze daleko, Olek nabierał
całe szufle piasku i gliny. Tam, gdzie spadały łzy Jurka, gdzie przebijało się ostrze szpadla,
gdzie wysoko było zakopane i przysypane, tam czezły wszystkie kolory i bawełniane nitki,
niczego nie kryła sukienka, tam krew nie miała dorzecza i rym nie znajdował rymu. Jurek
szlochał coraz głośniej i położył na twarz dłonie, ciężko, z całej siły, i gliną przycisnął powie-
ki.
Do Soni było jeszcze dalej, gdy Olek odłożył już szpadel, uklęknął i ostrożnie zdej-
mował piasek z fałdów sukienki, z szyi w pręgach, z butów przytulonych do siebie. Wreszcie
ukazała się twarz w swym zniknięciu, w najdalszym oddaleniu, w negatywie opcji życie i
trzeba by wszystko odwrócić, narodziny nazwać śmiercią, pustkę okiem, szczelinę uśmie-
chem, aby tę twarz opisać, ująć w dłonie i nazwać, żeby miała imię. Olek zrobił parę kroków,
jakby chciał znowu biec, lecz po chwili pochylił się nad grobem, z szyi Soni zdjął łańcuszek i
bez otrzepywania schował go do kieszeni. W pończoszce przy lewej stopie zauważył jakieś
zgrubienie. Rozdarł delikatnie materiał i wyciągnął papierową torebkę. Wyjął z niej kenkartę,
dwa zdjęcia nieznanych mu ludzi, starszego mężczyzny i kobiety, kalendarzyk i rysunek do-
mu z ogrodem. Włożył je z powrotem do torebki, a torebkę wsunął w pończochę, nieco wy-
żej, tak, by nigdy nie wypadła. Zasypał szybko grób i podniósł Jurka z ziemi.
Zawrócili w stronę wsi i tylko od czasu do czasu Jurek nagle przystawał, jakby płakać
mógł jedynie na stojąco, i Olek ciągnął go za rękę. W milczeniu doszli do stacji w Tworkach.
- Wiedziałeś? - spytał Jurek i Olek pokazał, że nie.
- Pojadę - powiedział po chwili i Jurek skinął głową.
- Nigdy tego nie pojmę. Przecież wiedziała, że ktoś ją kocha. Przecież ją kochałeś.
Dlaczego cię zostawiła? Jak mogła?
Słońce już zbladło za topolami i między zmierzchem a ziemią resztki światła zastyga-
ły jak zmrożona woda. Stali w lodowatej kuli ciszy i Jurek czuł, że przez jego zrenice przeci-
ska mu się w ciało wzrok Olka i wypełnia go zimnym, nieznośnym, białym milczeniem
śmierci.
Od Milanówka i Podkowy doszedł ich odległy gwizd. - Nigdy nie mówiła do mnie po
imieniu. Ale zawsze wiedziała, którymi drzwiami wysiądę - powiedział nagle Olek w stronę
nieba.
- Zawsze stawała w dobrym miejscu, chociaż za każdym razem jechałem w innym
wagonie. Wychodziłem prosto na nią. Nie muszę już żyć, Jerzy.
Kiedy kolejka wtoczyła się na peron, Jurek poczuł, że chce wsiąść i jechać aż do koń-
ca nie wiadomo czego, i gdy zniknęła za zakrętem, długo patrzył w puste tory, którymi od-
pływała krew z jego żył dwuszynowych, schłodzonych, metalowych. Potem zauważył Jankę
w bramie i szybko do niej podszedł. Znów spał w łóżku Soni i kiedy się obudził, przez dłuż-
szą chwilę nie mógł rozpoznać pokoju.
Rozdział 20.
Na wczesną w tym roku Wielkanoc byli zaproszeni do mamy. Janka nie bardzo miała
ochotę na wyjazd, a kiedy w piątek Jurek przyniósł tryumfalnie kilka jajek wiadomo skąd,
żeby je wspólnie malować przed poświęceniem, spojrzała na niego niezbyt przytomnie i
chciała zjeść od razu pierwsze ugotowane. W końcu zgodziła się pojechać i kawowo-mleczna,
bo Jurek podkreślił konieczność stosownego stroju, rozglądała się ciekawie po kolejce, na
lewo i prawo.
- Szukasz kogoś? - spytał Jurek.
Zarumieniła się. - Pierwszy raz zabierasz mnie do Warszawy - powiedziała. - Tyle
nowych twarzy.
- Może znajdziesz tego pana w tramwaju - burknął Jurek, zadowolony z kolejnych
rumieńców. - Na ulicy też masz dużą szansę.
Było sobotnie popołudnie, świeciło słońce i Jurek chciał pokazać Jance Ulrychów
przed godziną policyjną. Poszli nad staw, ale Indianie i bandyci nie umieli jakoś wynurzyć
mu się z pamięci i zamilkł. Machnął tylko ręką i zawrócili na skróty przez park. Mama czeka-
ła już w oknie i powitała ich świeżo upieczonym ciastem.
- Bardzo dobra mazurka - powiedziała Janka po drugim kawałku, zbierając dokładnie
ostatnie okruszki z talerza.
- Mazurek - mruknął Jerzy z pełnymi ustami. - Mówi się: bardzo dobry mazurek. Albo
jeszcze lepiej: przepyszny mazurek. Albo: co za wyśmienity mazurek. Doprawdy wyborny
mazurek, mniam mniam.
Janka zarumieniła się i szybko zmyła szklanki po kompocie. Stłukła się tylko jedna,
więc Jurek raz ledwie powtórzył głośno, że to na szczęście, lecz chyba nie jego. Pod wieczór
przyszedł na brydża Witek ostatni domiar klęski, ostatnia na dzisiaj dziura w moście życia
Janki i rober ciągnął się w wieczność wbrew prawu ciążenia, zapadania się pod ziemię ze
zwykłego wstydu. Czemu ciągle w trefle, co tak Janka widzi czarno, co to, żałoba, nie ma
innych kolorów, zżymał się Jurek i Janka bladła i pąsowiała na przemian, tęcza przed kolejną
burzą. Szczęśliwie mama się zlitowała, zebrała karty do wróżenia i Janka mogła odetchnąć,
przykryć się kołdrą na kanapie, odwrócić głowę od świata warszawskiej rodziny w piątym
roku wojny, w pierwszym tysiącleciu narodu bez paru jeszcze lat, właśnie wywoływanych
przez mamę z przyszłości i wtłaczanych pod żarówkę przed ostatnim dobranoc.
- Dzień dobry, dzień dobry - chichotał Jurek w poniedziałek rano i cienką, cieniutką
strużką lał na śpiącą Jankę, na Jankę wyraznie coś śniącą, wodę z litrowej butelki. Obudziła
się z krzykiem, więc chlups, wylał na nią całą resztę, a potem z uniesioną ręką spokojnie cze-
kał, aż spłynie z butelki ostatnia kropla. Janka rozpłakała się. - Dlaczego mnie oblałeś? - spy-
tała, łapiąc powietrze między jednym a drugim spazmem - co ja ci zrobiłam?
- Zmigus dyngus, lany poniedziałek - obwieścił tryumfalnie Jurek, ale Janka wciąż
płakała.
- Co ja ci zrobiłam? - powtórzyła, zasłaniając dłońmi twarz.
- Przecież zwyczaj taki - powiedział Jurek, nieco stropiony
- zaraz oblejemy Witka, jeszcze chrapie w kuchni. - Spojrzał na nią podejrzliwie i zza
pleców wyjął drugą butelkę.
- Zwyczaj, jaki zwyczaj - wyszeptała Janka i przez parę godzin do niego się nie ode-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]