Odnośniki
- Index
- Cykl Pan Samochodzik (51) Krzyż Lotaryński Arkadiusz Niemirski
- Kraszewski JĂłzef Ignacy KrzyĹźacy 1410
- Boruń, Krzysztof Próg nieśmiertelności
- Alistair MacLean Mroczny KrzyĹźowiec
- Child Maureen Ucieczka w seks (2012) Sean&Georgia
- Krzysztof Środa Podróże do Armenii i innych krajów (2012r.)
- Iain Banks Culture 03 The State of the Art
- Anders Wivel Security Strategy and American World Order, Lost Power (2008)
- Cykl Indiana Jones Indiana Jones i Siedem ZasśÂ‚on Rob MacGregor
- Final Fantasy XI Ninja Gu
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- ewagotuje.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
swoich stołów, wycierał je, a niektóre podnosił i stawiał
na boku, żeby przetrzeć je również od spodu. Tak jakby
wbrew logice i chronologii nie miał już żadnych kłopo-
tów z kręgosłupem.
Tyle że kiedy wypiłem już kawę i szedłem przez plac
w stronę samochodu a szedłem specjalnie powoli nikt
mnie nie zaczepił, żeby zaproponować kupno wina.
Nie szkodzi. Może jutro. Może to przez ten wiatr.
107
Wczoraj, kiedy przyjechałem, powietrze było gorące,
ciężkie i lepkie. Od razu wiadomo było, że zanosi się na bu-
rzę. Byłoby dobrze, gdyby przyszła czym prędzej i szybko
minęła tak żeby następny dzień zaczął się, jak powinien.
Tak się jednak nie stało.
Dopiero rano, po upalnej, męczącej nocy, zerwał się sil-
ny wiatr, który pozrywał obrusy w restauracji w Trsteniku.
Fale uderzały o brzeg tak mocno, że krople wody bryzgały
na taras sąsiedniej kawiarni i trzeba było pozbierać ze sto-
łów pudełeczka z torebkami z cukrem i laminowane kar-
toniki z cenami kawy, piwa oraz innych napojów. Ciemne
chmury przywiane znad morza owinęły się wokół szczytów
okolicznych gór. Jednak deszcz, mimo wędrujących nie
wiadomo którędy grzmotów, wciąż kazał na siebie czekać.
A kiedy wreszcie przyszedł, padał gwałtownie, lecz krót-
ko może po to, żeby móc powrócić jeszcze dwa lub trzy
razy w ciągu dnia. Natomiast wiatr wiał właściwie bez
przerwy. Do piątej po południu zdołał przygiąć niemal do
ziemi kępy kwiatów, nad którymi rok temu obserwowałem
prawdziwe roje zawisaków powojowców tak ruchliwych,
że nie byłem w stanie policzyć, czy widzę ich jednocześnie
kilka, czy kilkanaście.
I najpewniej zatrzymał w domu młodą kobietę, która
powinna o tej porze przechadzać się między przystanią
a sklepem z półtorarocznym mniej więcej dzieckiem.
Ale myślę sobie teraz może dobrze, że przyjechałem
wcześniej. Jest wieczór. Minęła dziesiąta. Siedzę przed do-
mem przy stole, przed sobą mam włączony komputer, a nad
moją głową, po prawej stronie, pali się lampa. Rozjaśniony
przez nią kawałek ściany jest pusty. Kręci się tam tylko jakiś
banalny szerszeń. Na szczęście, ponieważ dzięki temu nic
mnie nie rozprasza. Niczego też się nie spodziewam. A jeśli,
108
to dopiero jutro. Dlatego udaje mi się wreszcie zebrać myśli
i napisać o tym, jak przed dwunastoma miesiącami bez
dnia lub dwóch, bo tracę już rachubę czasu stałem na krze-
śle i zaglądałem w niewidzące oczy afrykańskiego motyla.
Bo opowieść o Sarmenie jest już oczywiście dawno za-
kończona.
A jeśli chodzi o inne planetarne sprawy może napraw-
dÄ™ jutro.
W Meghri wszystko zapowiadało się jak najlepiej, chociaż
jeszcze dzień wcześniej było zupełnie odwrotnie. Dzień
wcześniej, około czwartej po południu, przyjechałem do
Kapanu. Góry były schowane w chmurach, ulice mokły,
a w przepływającej przez centrum płytkiej górskiej rze-
ce o dnie wysłanym owalnymi kamieniami leżały śmieci.
Przez blisko godzinę krążyłem taksówką po mieście i jego
okolicach, żeby znalezć miejsce na nocleg. Nigdzie nie było
wolnych pokoi ani w wielopiętrowym hotelu stojącym
przy głównym placu, niedaleko pomnika miejscowego bo-
hatera, ani na przedmieściu, w dawnej bazie transportowej,
gdzie w połówce starego wagonu kolejowego urządzono
pokoje dla kierowców ciężarówek. Byłem zmęczony. Powoli
stawało się jasne, że lepiej było tu wcale nie przyjeżdżać.
Ale przyjechałem i nic już nie można było na to poradzić.
Więc szukaliśmy dalej. Aż wreszcie taksówkarz zatrzymał
się, sięgnął do skrytki przed moim siedzeniem i wyjął z niej
złożoną na pół, pogniecioną karteczkę.
Poczekaj powiedział. Gdzieś zadzwonię.
Wybrał krótki numer na klawiaturze telefonu i odbył
równie krótką rozmowę.
Możesz wynająć pokój u babuszki oznajmił. Ona
drogo nie wezmie.
109
Jak to, u babuszki? spytałem.
Jest taka stara kobieta. Mieszka sama. Ma wolny pokój.
Gdzie?
Niedaleko.
Pojechaliśmy. Jeszcze raz zobaczyłem rzekę, która wciąż
nie radziła sobie z niepotrzebnymi rzeczami powierzony-
mi jej przez mieszkańców Kapanu, zobaczyłem też wyso-
kie zaniedbane bloki takie same, jakie widywałem już
kiedyÅ› w Stawropolu, Mineralnych Wodach, Dnieprope-
trowsku a potem miasto jakby się skończyło. Deszcz
przestał padać. Przed nami widać było tylko mur jednostki
wojskowej, a bliżej, po lewej stronie drogi stare wiejskie
domy przesłonięte chylącymi się ku ziemi parkanami, per-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]